W lazience unosi sie dziwna woń stawu lub akwarium.Powietrze jest wciąż wilgotne. Mamy chyba syndrom "jet lag" czyli organizm z trudem przystosowuje sie do zmiany czasu bo dzis w nocy nie moglismy spac, wiec pilismy mineralna i jedlismy banany. Rano poszlismy na spacer. Juz czujemy sie lepiej. Kupilismy sobie lody i zjedlismy bardzo pikantny obiad az nam sie z uszu dymilo. Jedzenie tu mają bardzo pikantne i najchętniej wcinamy owoce, po które trzeba wędrować kawałek na stragan, znajdujący się na sąsiedniej ulicy. Wędruje się "chodnikiem", ułożonym z betonowych płyt, pod którymi nie wiedzieć czemu, płynie ściek i roztacza "oryginalną" woń. Jednak w owoce trzeba zaopatrywać się rano bo po południu nic już nie zostaje. Nie tak łatwo się tutaj dobrze najeść jeśli nie jest się amatorem "ognistych" przypraw. Jedzenie w restauracjach dla turystów, których kilka znajduje się w pobliżu nie jest najtańsze i również ostro doprawione a lokalni jedzą głównie ryż z curry albo krokiety też bardzo ostre.Najwspanialsza byla popoludniowa kapiel w oceanie. Woda niewiarygodnie ciepla i dopiero burza z piorunami nas wygonila. Turystów jest tu teraz niewielu, cisza i spokój. Kupilismy tez mape i jutro wyruszamy dalej.