Ostanie cztery dni w Vang Vieng byly pelne wrazen, Dorus ma dwa WIELKIE siniaki na rece, a aparat fotograficzny byl ponownie w WIELKIEJ opresji lecz Dorus z WIELKIM poswieceniem go ratowala no i efekt to te siniaki!
Wczesnym rankiem wyruszylismy na dworzec, zeby pojechac do Vientianu lokalnym autobusem za 30000 na osobe, a nie tym oferowanym przez biura dla bialasow za ok.80000. Oczywiscie podroz lokalnym trwa dluzej ale przynajmniej wiadomo, ze jedzie sie autobusem jak troche popodrzuca a nie tum turystycznym autokarem, w ktorym jest tak miekko, ze czujesz sie jak na lajbie i tylko choroby morskiej sie dostaje :) Hotel znalezlisimy za 80000 - wiadomo znowu syndrom stolicy czyli gorzej a drozej. Przekasilismy co nieco i poszlismy ba bazar. Po poludniu wybralismy sie na zwiedzanie miasta, choc wlasciwie Vientian nie oferuje turyscie zadnych specjalnych atrakcji. Poszlismy zobaczyc Luk Triumfalny, wzniesiony z okazji uwolnienia kraju od panowania Francuzow a jak na ironie stanowiacy replike francuskiego oryginalu z Paryza. Mozna wejsc do gory i obserwowac panorame miasta za 3000 od osoby. Pozniej mimo straszliwego upalu polaczonego z duza wilgotnoscia powietrza pomaszerowalismy do Stupy w Vientianie, ktora stanowi symbol religijny kraju. Cala jest w zlotym kolorze i o dziwo mozna wejsc do srodka nawet w spodenkach czy z odkrytymi ramionami, oczywiscie po uiszczeniu oplaty w wysokosci 5000 KIP od osoby. Pod wieczor wybralismy sie na promenade nad Mekongiem. Rzeka to o tej porze roku niewielka rzeczka w wielkim korycie. Wzdluz promenady ciagna sie knajpki na otwartym powietrzu, w ktorych mozna smacznie zjesc za normalna cene, w przeciwienstwie do restauracji w centrum. Jedzac posilek mozna obserwowac drugi brzeg rzeki gdzie rozciaga sie juz terytorium tajskie. Zdecydowalismy, ze nastepnego dnia jedziemy juz do Tajlandi, przez Most Przyjazni, czas juz naglil a miasto specjalnie nas nie urzeklo.