Z Ha Tien wyjechalismy rano okolo 8 obierajac kierunek na Sajgon czyli obecne Ho Chi Minh. Wsiedlismy do autobusu, ktory jak mielismy nadzieje zawiezie nas do Sajgonu ale bilet wydawal sie nam za tani. Rzeczywiscie okazalo sie, ze dojechalismy tylko do miejscowosci Rach Gia w ktorej musielismy sie przesiasc na inny autobus. Gdybysmy wiedzieli ile jeszcze autobusow zaliczymy tego dnia to zapewne tak bysmy sie nie cieszyli:) Musimy zaznaczyc, ze bardzo trudno jest sie z Wietnamczykami dogadac ze wzgeldu na ich slaba znajomosc jezyka angielskiego, co znacznie utrudnia nasza podroz. Wiekszosc konwersacji odbywa sie na migi lub muismy sie domyslac znaczenia a ceny to zwykle pisza dlugopisem na kartce lub dloni albo pokazuja banknoty jakie chca otrzymac. Oczywiscie na kazdym kroku probuja z nas wyciagnac pieniadze. Czasem sie im to udaje ale bardzo rzadko. Juz na granicy wzięli od nas 1$ czyli 17300 dongow podczas gdy powinnismy zaplacic tylko 4000D. Pieniedzmi tez dosyc trudno sie tu poslugiwac, bo maja zawrotne nominały. Wietnamczycy operuja milionami i trudno w pamieci przeliczac dongi na dolary. 1730dongow to 1$. Wracajac do naszej podrozy to w pierwszym autobusie skasowali nas jeszcze za przewoz bagazu, ktory z braku bagaznika lezal na siedzeniach. Autobus to stary grat jak na Sri Lance czy w Indiach. Powolny, glosny i trzesacy się na wszystkie strony, a nie jak w Tajlandii gdzie autobusy zwykle maja nawet klimatyzacje. W Rach Gia na dworcu to juz byla prawdziwa zadyma by znalezc autobus do Sajgonu. Nikt nie mowil po angielsku, tylko pojedyncze slowa. Najlepiejpo angielsku to znaja slowo:DOLAR.Ubogim angielskim operuja tylko kierowcy taksowek i motrow, ktorzy wciskali nam ciemnote, mowiac, ze nie ma autobusu. Moga nas podwiezc lub zalatwic jakis autobus czy bilet za 2$ ale nie na tym dworcu. Tak nawiasem mowiac to do konca nie wiedzielsmy o co im chodzi. Ignorowaliśmy ich i sami chodzilismy po dworcu usilujac znalezc jakas informacje o polaczeniach. Nagle gdy zaczelismy sie zblizac do wlasciwej czesci dworca i juz zobaczylismy na busach napis Sajgon Ci sami naganiacze, zaczeli nam pokazywac droge wlasnie do tych autobusow, mowiac, ze ten jedzie do Sajgonu. Ale to nie koniec ich zabiegow by nas naciagnac. Jak juz motocyklisci i taksowkarze odpuscili widzac, ze nic nie zarobia do akcji przystapil kierowca jednago z busow. Na pytanie o cene powiedzial 150000dongow od osoby podczas gdy w przewodniku Lonely Planet bylo napisane 90000 dongow. Gdy zaczelismy sie zastanawiac przyszedl drugi kierowca z innego busa i podal cene 95000 i tyle mial wydrukowane na bilecie. Oczywiscie z chęcią wzielismy tego busa. Do Sajgonu dojechalismy okolo 16.30 ale poniewaz nie interesowalo nas to miasto a pora byla jeszcze dosc wczesna postanowilismy jechac dalej do naszego celu czyli do Mui Ne. Na dworcu wskazano nam autobus mowiac Mui Ne. Gdy jednak zaplacilismy juz w drodze tylko 1000 D wiedzielismy, ze za taka cene daleko nie dojedziemy a na migi trudno sie bylo z nimi dogadac :) Okazalo sie, ze autobus zawiozl nas na drugi koniec miasta na inny dworzec autobusowy na ktorym w koncu znalazla sie kasjerka wladajaca angielskim. Powiedziala nam, ze nie ma bezposredniego autobusu do Mui Ne tylko musimy dojecha do miasta Phan Thiet odleglego okolo 20 km od Mui Ne. Autobus (5 tego dnia) wyjechal okolo 18 i po 4 godzinach jazdy dowiozl nas do Phan Thiet. Autobus był bardzo uniwersalny, mial 20 miejsc siedzacych a pasazerow bylo 36 i wszyscy siedzieli. Gdy do naszego pojazdu wsiadla grupa 7 zolnierzy to wydawalo sie, ze to juz kres jego możliwości i wiecej pasazerow nie bedzie zabieranych po drodze. Mylilismy sie jednak bo jeszcze kilka osob sie wcisnelo do srodka i nikt nie musial stac :) Na dworzec w Phan Thiet dotarlismy po 22 wiec juz bylo wiadomo, ze nigdzie dalej w tym dniu nie pojedziemy zwlaszcza, ze juz sie nam skoczyly dongi, kantory pozamykane. Najpierw musielismy znalezc jakis hotel ( w miare tani) a potem szukac kasy. Hotel znalezlismy za 150000 dongo z klimatyzacja, ciepla woda ale bez okna. Niestety w Wietnamie wszedzie mozna palic papierosy. Smierdzi wszedzie , w autobusach, pokojach hotelowych, restauracjach. Pala na potege.
Po zakwaterowaniu poszlismy szukac kasy. Jedyna nadzieja, to Bankoamty, ktore zechca sypnac troche grosza (donga) z naszej karty. Nie wszystkie bankomaty lubia nasza karte. Musielismy przejsc sporo by znalezc odpowiedni bankomat ktory i tak wyplacil nam polowe dziennego limitu. Rano wstalismy okolo 6.30 i poszlismy na dworzec sprawdzic czy rzeczywiscie nie ma jak sie dostac do Mui Ne. Nie bylo autobusu wiec pojechalismy dwoma motorami za 100000 dongow. Tam sie dopiero zaczela gehenna ze znalezieniem noclegu za przyzwoite pieniadze. Dorus czekala przy jakiejs restauracji a ja poszedlem szukac pokoju. Trwalo to ponad 2 godz i w koncu znalazlem lokum za 12$. Duzo jak na nasze wrunki finansowe ale nic tanszewgo nie znalazlem. Owszem byly po 6-10$ ale wszystko zajete. Maja przeciez Nowy Rok i tlumy turystow przewalaja sie przez ten kurort, ktory kilka lat temu wogole nie isntnial na zadnej mapie.
Po poznym sniadaniu poszlismy wypozyczyc skuter na dwa dni i pojechalismy na objazd okolicznych atrakcji. Wypozeczenie skutera jest drozsze niz w Kambodzy. Tu kosztuje 8$ podczas gdy w Kambodzy placilismy 5$. Oczywiscie tu takze nie ma zadnych drogowskazow do atrakcji turystycznych aby przypadkiem żaden turysta nie zapragnął dostać się do nich na własną rękę, rezygnując z usług lokalnych biur podr€ży. Tak, ze tylko taksowkarze organizatorzy wycieczek z wspomnianych biur wiedza gdzie jechac ale zeby skorzystac z ich uslug trzeba sporo zaplacic. Mapki okolicy nie udalo sie nam zdobyc, dostepna była tylko mapka z lokalizacja hoteli. Znalezlismy jednak jedna z glownych tutejszych atrakcji czyli olbrzymie czerwone wydmy z ktorych to powodu Mui Ne zamienilo sie w kurort. Wlasciwie cala tutejsza okolica to jedna wielka wydma ale wieksza czesc tych piaszczystych wzgorz jest zarosnieta, natomiast czerwone wydmy znaduja sie ok.5km za miasteczkiem i prezentuja sie w calej krasie bo roslinnosc ich nie porasta. Wlasciwie sa one koloru pomaranczowego i jak na wydmy przystalo sa z miekkiego, drobnego piasku. Mozna po nich spacerowac lub zjezdzac jak na sankach. Przypominaja nam nasza polska Lebe, tylko w odcieniu czerwonawym. W okolicy znajduje sie tez czerwony kanion ale niestety obecnie jest zamkniety. W drodze powrotnej zatrzymalismy sie na chwile na wzgorzu skad podziwialismy dziesiatki lodzi rybackich zakotwiczonych w zatoce.