Wyruszamy okolo 8.20 po sniadaniu. Ciezko jest rozchodzic nogi i zalozyc plecak na obolale ramiona. Dzisiejszy etap jest krotszy i zajmuje nam okolo 6 godz. Pogoda nadal jest dosc pochmurna i widoki na wysokie szczyty pojawiaja sie sporadycznie. Roslinnosc w okolicy jest subtropikalna-bambusy, palmy, bananowce. Po drodze mozna sie wiec bez problemu zaopatrzyc w swieze owoce. Caly czs wedrujemy wzdluz rzeki Marsyandi Khola. Droga raz pnie sie do gory a raz opada na dol. czesto wedruja nia karawany mulow trasnportujace towary do wiosek i pozostawiaja po sobie mase odchodow, ktorych zapach nie pozwala nam zasnac. Na drodze kursuja tez tragarze, ktorzy nosza niewyobrazalnie ciezkie pakunki, rowniez kobiet i dzieci nosza na plecach stosy drewna, bambus albo wypchane innym rzeczami kosze. Pod koniec dnia docieramy do iejscowosci polozonej na wysokosci 1430 m. Hotel dostajemy za darmo ale musimy zywic sie w tym hotelu i placimy tylko za posilki. Jest juz po sezonie wiec caly hotelik jest do naszej dyspozycji i sam i sobie wybieramy pokoj. Na trasie nie spoptyka sie zbyt wielu turystow, dzieki temu fantastycznie sie wedruje. Ola i Michal spia po przeciwnej stronie ulicy takze za darmo i oczywiscie pod tym samym warunkiem. Przekomazamy sie, czyj hotel jest lepszy :) Tutejsze wioski to juz swiat buddyzmu. Domy zbudowane sa z kamieni, przy wejsciu i wyjsciu z wioski pojawiaja sie mlynki modlitewne.